Do LUBlany LUBimy pociągiem [GALERIA]

Do LUBlany LUBimy pociągiem [GALERIA]

Wakacje w górach? A może nad jeziorem? Jaki środek transportu wybrać, kiedy ceny paliwa szybują w górę, a koszt ryby nad Bałtykiem osiąga poziom: „Marian, tu jest jakby luksusowo”? Zapraszam w fascynującą podróż koleją do Słowenii ze zwiedzaniem po drodze chorwackiej Rijeki oraz Bratysławy! W sumie w ciągu tygodnia ponad 40 godzin jazdy pociągiem: bez odpoczynku w wagonie sypialnym, często bez miejscówek, czasem bez klimatyzacji… Ale zawsze z chęcią przeżycia pięknej przygody.

Postanowione – wyjeżdżamy! Trasa z Warszawy do Lublany z przesiadką w Wiedniu i Mariborze, powrót do stolicy przez Chorwację i Słowację. Miesiąc przed wyjazdem bierzemy się za rezerwację biletów. W ofercie Super Promo International PKP Intercity kupujemy online (od ubiegłego roku już nie trzeba tego robić w kasie biletowej) bilety na trasie Warszawa Centralna – Wien Hauptbahnhof. Za dwa bilety dla osób dorosłych i jeden dla dziecka uczącego się płacimy 74,70 euro. Od razu też sprawdzamy bilet powrotny z Bratysławy do Warszawy Gdańskiej (koszt: 59,70 euro). Na stronie austriackiego ÖBB spędzamy nieco więcej czasu, bo trzeba od razu ogarnąć bilety z Wiednia do Lublany (koszt: 69,80 euro) i z Lublany do Rijeki (koszt: 66,20 euro). Potem już z górki – czeski RegioJet z Rijeki do Bratysławy (koszt: 134,10 euro, uwaga: bilety do dalszej Pragi były tańsze niż te do Bratysławy, ale nie obejmowały, jak się okazało, zniżki dla ucznia, więc trzy bilety były pełnopłatne).

Jak dojechać?

10 lipca o godz. 06:02 wsiadamy do EC103 „Polonia”. Klimatyzacja jest, WARS działa, gniazdka do ładowania telefonu sprawne. Po szybkim śniadaniu przesypiamy większość trasy z nadzieją, że w ten sposób mniej będzie słychać energiczną paplaninę turystek z Holandii, które non stop coś jedzą. Siedzący chwilę z nami Czech gdzieś zniknął…

Potem krótki postój w czeskim Bohuminie. Do Wiednia docieramy z 25-minutowym opóźnieniem (planowy przyjazd 13:49). Na terenie Austrii w miejscach publicznych obowiązuje noszenie masek FFP2, ale mało kto przestrzega tego na dworcu, większość nosi je w ręku. Przesiadkę do Lublany mamy dopiero za ok. 2 godz., więc kręcimy się w okolicy dworca i dojadamy resztki prowiantu (gołębie też). Dzień akurat dość wietrzny, więc po godzinie wszyscy mamy fryzury niczym Boris Johnson (gołębie też).

O godz. 15:58 mamy odjazd pociągu ÖBB Eurocity 1259 „Croatia” do słoweńskiego Mariboru. Na peronie, na 10 minut przed wyjazdem, nie możemy znaleźć na bilecie numerów naszego wagonu i miejsc. Okazuje się, że trzeba było wcześniej na stronie zarezerwować osobno miejscówki. Próbuję je kupić w telefonie (po 3 euro za osobę), ale na tak krótki czas przed odjazdem kanał sprzedaży jest już zamknięty. Do szturmu na pociąg jadący docelowo do Zagrzebia przygotowuje się tłum osób (oni chyba też nie kupili miejscówek), pakują się w pośpiechu do wagonów niczym spragnieni morskich fal pasażerowie „Słonecznego” do Ustki.

Jeden z nich tłumaczy mi, że na szybie w każdym przedziale znajdują się kartki z numerami miejsc i trasą przejazdu (to te z rezerwacją). Tam, gdzie ich nie ma, można siadać. Na początku ustawiamy się w korytarzu, gdzie kłębi się tłum fanów Iron Maiden, którzy akurat tym pociągiem postanowili wybrać się na koncert zespołu do Wiener Neustadt. Obsługa pociągu informuje, że z przyczyn technicznych wagon restauracyjny będzie nieczynny, ale można w nim posiedzieć (przy białych długich obrusach na stołach) i coś zjeść korzystając z usługi mobilnego wózka. W jednym z przedziałów udaje się znaleźć dwa miejsca siedzące.

Po opuszczeniu pociągu przez miłośników heavy metalu wagony cudownie pustoszeją. Zajmujemy trzy wygodne miejsca w przedziale z nastolatkiem, który sam podróżuje do Leibnitz. Sam, ale nie samotny. Mama i babcia, które machają mu przez okno z peronu, wyposażyły go w spory arsenał słodyczy. Z przerażeniem obserwuję, jak w ciągu kilku godzin pochłania całe pudełko kolorowych groszków i paczkę żelków, wypija dwie puszki gazowanego napoju, dopychając wszystko biszkoptami z czekoladą.

 W obawie, że zaraz całkiem mnie zemdli od samego patrzenia, przenoszę wzrok na widoki za oknem. A tam – coś pięknego! Trasa biegnie historyczną Koleją Południową (Südbahn) przez Graz i Spielfeld-Straß. Wjeżdżamy w tunele, mijamy malownicze alpejskie wioski, łąki pełne krów i kompleksy skalne przypominające niekiedy Jurę Krakowsko-Częstochowską.

O godz. 20:05 przesiadamy się w Mariborze do ezt-a Kolei Słoweńskich. W tym pociągu nie obowiązuje rezerwacja miejsc, ale wszyscy bez problemu znajdują miejsca siedzące. Konduktor bierze nas za Austriaków, bo bilety mamy z Wiednia.

Lublana

Do Lublany dojeżdżamy niemal punktualnie ok. godz. 22:10. Spacer do hostelu C-Punkt Hostel zajmuje nam ok. 20 minut. Co ciekawe, w budynku niegdyś znajdowała się szkoła. W okolicy szkoła średnia, boisko i uniwersytet. W środku czysto, ceny przystępne (ok. 22 euro za pokój za jedną dobę, na Bookingu dostępne rabaty), na korytarzu wspólna łazienka i bardzo dobrze wyposażona kuchnia. W budynku naprzeciwko można zjeść śniadanie (po 4 euro za osobę). Jedyny mankament – zamiast normalnej kawy podają tylko zbożową. Trzeba więc dopełnić posiłek w kawiarni, przejść na odwyk albo kupić swoją i mieszać ze zbożówką (wybraliśmy ostatnią opcję, da się przeżyć).

Zwiedzanie Lublany rano zaczynamy, jak na miłośników transportu szynowego przystało, od… przejażdżki kolejką z placu Krek. Podróż przeszkloną kolejką trwa tylko 2 minuty, ale na górze można zwiedzić zamek i zrobić piękne zdjęcia panoramy miasta. Cena od osoby: 4 euro w obie strony. Można również zakupić taniej bilet rodzinny.

Potem zwiedzamy centrum miasta, podziwiając klimatyczne uliczki Lublany. To miasto typowo studenckie: na ok. 300 tys. mieszkańców w stolicy Słowenii mieszka ok. 50 tys. studentów. Spora część mieszkańców porusza się po mieście rowerami. Nie ma problemu z porozumiewaniem się, wszyscy dobrze znają język angielski.

Decydujemy się na ok. godzinny rejs statkiem po Lublanicy (koszt: 12 euro od osoby). Dzień dopełniamy pysznymi lodami. Wybieram smak dzieciństwa – zielone jabłuszko:)

Drugi dzień naszego pobytu przeznaczamy na wycieczkę do Jaskini Postojna, słynącej z naturalnie tworzonych kompleksów stalaktytów i stalagmitów. W drodze na pociąg do Postojnej zaliczamy jeszcze niezależne centrum kulturalne Metelkova, zlokalizowane na terenie dawnych koszar. Można tu obejrzeć instalacje artystyczne, murale oraz inne formy street-art-u. Zobaczyć można, przy okazji, co do odbioru estetycznego – rzecz gustu. Między budynkami koczuje albo kręci się sporo panów „w stanie bajecznym”, bez różnych części ubrań, więc nie jest to najbezpieczniejsze miejsce.

Po 1,5 godz. jazdy ezt-em Kolei Słoweńskich (5,80 euro od osoby w jedną stronę) dojeżdżamy do stacji Postojna, gdzie czeka nas ok. 30 minut marszu do jaskini. Na miejscu przebieramy się w długie spodnie, bluzy i kurtki, ponieważ w jaskini przez cały rok temperatura wynosi 8-10 st. C. Przez chwilę trochę nam gorąco, bo na zewnątrz jest 27 stopni.

Wycieczkę rozpoczyna kilkuminutowa przejażdżka pierwszą na świecie podziemną kolejką, kursująca po jaskini od …1872 r. To również jedyna na świecie jaskinna kolejka, posiadająca podwójny tor. Potem przez ok. 50 min. podziwiamy w obecności anglojęzycznej przewodniczki niesamowite formacje skalne wytworzone przez naturę. Najgłębsze miejsce w jaskini wynosi ok. 130 metrów. To niesamowite, że 1 cm nacieków tworzy się przez 10 tys. lat. Jakby wchodziło się do zupełnie innego świata! Przed drogą powrotną, którą również pokonuje się kolejką (w sumie 3,7 km trasy) na powierzchnię, można zaopatrzyć się w pamiątki w sklepie. Po jego opuszczeniu kolejny sklep, w którym można nabyć własne zdjęcie, które fotograf zrobił nam przed wejściem do jaskini (5 euro). Bilety do Postojnej Jamy zakupiliśmy wcześniej online. Jej zwiedzanie można połączyć z wizytą na oddalonym o 9 km zamku Predjamski Grad. Bilety dość drogie (do samej jaskini po 28,5 euro za osobę dorosłą, dla dzieci w zależności od wieku od 1 do ok. 22,80 euro), ale naprawdę warto to zobaczyć. W całym parku Jaskini Postojnej można zwiedzić w pakiecie Jaskinię Postojna, Zamek Predjama, Wiwarium i Expo Jaskinię Krasową.

Następnego ranka wybieramy się nad Jezioro Bled, oddalone od Lublany o ok. 50 km. Tym razem, żeby zaoszczędzić sobie kilka km marszu w pełnym słońcu, rezygnujemy z dojazdu pociągiem na rzecz autobusu Arrivy (co godzinę kursuje z dworca kolejowego w Lublanie). Zachwyt nad urokiem jeziora jest całkowicie uzasadniony – to jedna z najpiękniejszych atrakcji turystycznych w Słowenii, choć oczywiście już mocno skomercjalizowana.

Na środku zbiornika znajduje się wyspa Blejski Otok z kościołem pod wezwaniem Marii Panny. Aby wdrapać się na jego wieżę, trzeba pokonać 99 schodów. A dookoła piękne Alpy Julijskie. Nad jeziorem znajduje się również zamek, w którym mieści się muzeum okręgowe. Żaden Photoshop nie jest potrzebny, zdjęcia wychodzą pięknie, szczególnie z punktu widokowego Ojstrica (611 m n.p.m.), na który warto się wdrapać po ostrych kamieniach nawet w sandałach (nie, w japonkach jeszcze nie próbowałam:)) Trasa spacerowa dookoła jeziora liczy 6 km, częściowo pomostami i drogą blisko wody, po części betonową drogą, na której spotkaliśmy rodzinę ze… strusiem, który szedł sobie przy nodze niczym najwierniejszy czworonóg. Nad jeziorem funkcjonują trzy plaże: dwie publiczne, jedna prywatna, płatna. Jednak w praktyce plażowicze rozkładają się i kąpią w innych miejscach: pod drzewami przy skarpie, w krzakach, gdzie tylko można zaznać odrobiny prywatności.

Ze względu na występujące w Bledzie źródła termalne woda w wakacje osiąga temperaturę ok. 26 stopni. Woda jest krystalicznie czysta, a jej przejrzystość sięga kilku metrów. Na dnie piasek ,oraz trochę ostrych kamieni, więc warto mieć buty do wody (my nie wzięliśmy, ale nie było najgorzej). Dookoła jeziora kursuje kolejka turystyczna.

Czas na Chorwację

14 lipca, ok. 7.00 wyruszamy pociągiem Kolei Słoweńskich (a jakże, bez miejscówek), do Rijeki. Z odrobiną żalu żegnamy przepiękną Słowenię, do której z pewnością jeszcze będziemy chcieli powrócić. 70 proc. Słowenii pokrywają góry, a prawie 60 proc. lasy. Coś pięknego, jesteśmy oczarowani. Ale teraz kolej na podróż koleją po nowe wrażenia. W drodze do Chorwacji mamy podwójną kontrolę graniczną dokumentów: najpierw sprawdzają nas po słoweńskiej stronie, potem pociąg znowu staje i kontroluje chorwacka straż graniczna. Pociąg dość pusty, jesteśmy sami w przedziale, w którym nie jest perfekcyjnie czysto, a w toalecie śmierdzi, ale to tylko kilka godzin podróży. Ok. godz. 10.00 docieramy do Rijeki i zostawiamy na dworcu kolejowym w przechowalni bagażu nasze torby i plecaki. Główna część dworca jest w remoncie, pasażerom udostępniono poczekalnię z kasą biletową i przechowalnię w drugiej części budynku. Nie wygląda zachęcająco, ale cóż...

Wzdłuż dworca i w innych częściach miasta dużo rozkopów w związku z pracami drogowymi. Rijeka to miasto portowe, trochę przypomina Gdańsk i Gdynię razem wzięte. Może nie jest najpiękniejsze, ale warto przejść się promenadą miejską Korzo i odwiedzić Stare Miasto.

Ze względu na dość upalny dzień rezygnujemy z wyprawy do zamku i idziemy na oddaloną o 4 km od centrum Rijeki plażę Glavanovo. Zdecydowanie lepiej podjechać tam autobusem albo autem. Gdy docieramy na plażę, nie ma już na niej wolnego miejsca, więc udajemy się na następną  – Javna Plaza Pecine – oddaloną o ok. 10 min. marszu. Tam swoje pierwsze kroki kierujemy do baru z zimnymi napojami i lodami. Potem rozkładamy ręcznik na kamienistej plaży (obok ludzie rozkładają się też na betonowym bloku) i chłodzimy się w krystalicznie czystej wodzie. Jest to z początku dość bolesne, bo na dnie jest pełno kamieni, ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić. Tu jeszcze bardziej niż w Bledzie przydałyby się buty do wody. Adriatyk cudownie chłodny, dookoła skały i piękna roślinność. Przy plaży jest prysznic, pod którym można szybka zmyć z siebie morską sól, której jest tu całkiem sporo.

Po kilku godzinach relaksu zbieramy rzeczy i wracamy do centrum miasta, ale już na szczęście autobusem. Bilety w Rijece można kupić od razu na dwa przejazdy, kasuje się bilet z obu stron. Koszt: 19 kun za bilet normalny. Nasz pobyt w Rijece trwał tylko kilkanaście godzin, ale zdecydowanie tyle wystarczy, żeby ją zwiedzić. Co ciekawe, w Rijece często wieje wiatr, co powoduje, że jest tam bardzo mało smogu. Faktycznie, choć trafiliśmy na dość upalny dzień, wiatr dawał trochę odpoczynku od gorąca.

Przystanek Bratysława

O godz. 20.05 wsiadamy do pociągu RJ1220 RegioJet odjeżdżającego do Bratysławy. Wsiadamy i od razu mamy ochotę wysiąść, bo w wagonie bezprzedziałowym jest chyba z 50 stopni, nie działa klimatyzacja. Gdy pociąg rusza, wcale nie robi się chłodniej, obsługa wciąż biega do skrzynki uruchamiającej klimatyzację, która włącza się na ok. pół godziny albo krócej. I tak do rana. Pasażerowie wachlują się, czym mogą, potem zasypiają, ale ktoś z obsługi ciągle nerwowo biega po przedziale i próbuje przez telefon załatwić kwestię awarii.

Na plecach każdego fotela znajduje się ekran z możliwością obejrzenia filmu („Miś Paddington” po czesku jest świetny!), posłuchania audiobooka czy radia, można zrelaksować się przy grach pamięciowych czy też skorzystać z internetu (z tym najgorzej, ciągle przerywa). Niestety, w pociągu jest duszno i trudno się odprężyć. W dodatku trafił nam się jeszcze stolik z wyłamanym zaczepem, który regularnie opadał na kolana, więc związaliśmy go bluzą. Idę do łazienki, aby umyć zęby i się przebrać – dużo przestrzeni, bardzo czysto, nie brakuje mydła i płynu dezynfekującego, na blacie kilka paczek chusteczek higienicznych do wytarcia rąk. W wagonie nadal duchota. Potem wszyscy zostają obudzeni, bo rozdawana jest woda, która szybko się kończy, więc znowu robi się nerwowa atmosfera i bieganina, żeby ją uzupełnić.

W wagonie dwóch Czechów awanturuje się, że zapłacili za komfort, a jest gorzej niż w pociągu przedziałowym, gdzie chociaż można okna otworzyć. Potem szybka kontrola graniczna dokumentów po stronie chorwackiej. Ok. 1:30 do pociągu wkracza węgierska policja i skanuje wszystkim paszporty i dowody. Stoimy w polu, pośrodku niczego, trwa to bardzo długo, ok. 1,5 godz., bo pociąg ma w sumie kilkanaście wagonów. Planowo mamy być w stolicy Słowacji o 8.32 rano, ale docieramy tam z godzinnym opóźnieniem. Z radością opuszczam pociąg, współczując tym, którzy jeszcze kilka godzin będą jechać nim do Pragi.

Na zwiedzanie Bratysławy mamy ponad 12 godzin. Zostawiamy więc bagaże w przechowalni na peronie, kupujemy całodzienne bilety na komunikację miejską (dostępne w biletomacie w głównej hali dworca, te na zewnątrz przyjmują tylko monety) i pędzimy czerwonym tramwajem do centrum miasta. Zgodnie z lokalnym zwyczajem obiad spożywa się tu w godzinach 11.30-13.30 (potem w godzinach wieczornych jest jeszcze drugi), więc zjadamy od razu nasz śniadanio-lunch. Potem udajemy się na Stare Miasto, gdzie podziwiamy piękne kamienice i klimatyczne uliczki.

Ale co przede wszystkim mogą zwiedzać miłośnicy kolei? Oczywiście, zgadliście, idziemy do Muzeum Transportu w Bratysławie (Muzeum dopravy Bratislava), zlokalizowanego na terenie dawnych magazynów kolejowych. W muzeum można podziwiać gromadzone od lat 70-tych przez Veteran Klub Bratislava stare pojazdy, m.in. lokomotywy spalinowe czy elektryczne (dostępne na torowisku w tylnej części muzeum), rowery, motocykle i samochody produkowane na terenie Słowacji i Czechosłowacji, np. Skody czy Tatry. Bilet rodzinny to koszt 14 euro. Dodatkowo pobierana jest opłata 1 euro za możliwość robienia zdjęć.

Na terenie Bratysławy funkcjonuje jeszcze Muzeum Kolejnictwa, ale ze względu na zmęczenie po nocy w RegioJecie odpuszczamy je i wyruszamy zobaczyć Dunaj. Na jednym z przęseł Mostu Słowackiego Powstania Narodowego (SNP) na wysokości 84 metrów znajduje się… obiekt UFO, z którego można obserwować panoramę miasta. Koszt wejścia na górę to 8,90 euro od osoby. Samo zagospodarowanie przestrzeni wokół rzeki przypomina trochę Warszawę i nie robi na nas piorunującego wrażenia. Czas drugiego obiadu już nastał, więc udajemy się do restauracji „U Sedliaka”, gdzie zamawiamy tradycyjne słowackie potrawy. Na stół wjeżdżają: zupa czosnkowa  ze skwarkami z tofu, pierogi z ziemniakami, polane kozim serem, z boczkiem i żółtym serem oraz zakręcone strapačky – ziemniaczane kluseczki z bryndzą, kiszoną kapustą i prażoną cebulką. Do tego po kuflu Kofoli. Palce lizać!

Wracamy do domu

Przed godz. 22.00 stawiamy się na peronie dworca hlavna stanica, aby wyruszyć w podróż do Warszawy. Okazuje się, że nasz pociąg IC 476\456\406 Metropol\NightJet\Chopin, wyruszający z Budapesztu, ma najpierw 10, a potem 25 minut opóźnienia ze względu na godzinne opóźnienie wspomnianego już RegioJeta, tym razem w stronę Rijeki. Kiedy podjeżdża, zauważamy, że wysiada z niego ta sama kierownik pociągu, którą spotkaliśmy w naszym nocnym pociągu. Ile zdążyła się przespać? Pociąg znów ma kilkanaście wagonów i nie mieści się cały na peronie, więc z wagonów sukcesywnie wysiadają pasażerowie.

Z komunikatu głosowego wynika, że nasz pociąg nie wjedzie na peron 1, ale 2, więc wszyscy jednym pędem zbiegają z walizami i plecakami, aby na niego zdążyć. Tam czeka na nas pociąg do Koszyc. W końcu nadjeżdża też nasz. Przedział dzielimy z pasażerką z Ukrainy, która podróżuje z Budapesztu do Warszawy Wschodniej. Klimatyzacja działa, nawet można ją ustawić sobie na konkretnym poziomie, gorzej z toaletą. Jedna w wagonie jest wyłączona z eksploatacji, druga jest ciągle zajęta, w kolejnym wagonie nie ma wody, a następny to sypialny – ciemny i toalety pozamykane na cztery spusty. Przy kontroli biletów przez słowackiego konduktora okazuje się, że pani z Ukrainy musi zapłacić za bilet na terenie Słowacji, bo nie obowiązuje jej już bezpłatny przejazd. To samo ma miejsce przy kontroli już na terenie Polski. Pani jest zdezorientowana, bo nie ma przy sobie euro, tylko forinty. Słowacki konduktor macha ręką i odpuszcza, polski zaprasza do swojego przedziału. Do Warszawy Gdańskiej docieramy po godz. 10:00 następnego dnia z ok. godzinnym opóźnieniem.

Nasza kolejowa podróż zajęła nam w sumie ponad 42 godziny. Choć była niekiedy dość męcząca i bogata w różne niespodziewane sytuacje, było wspaniale! Zachęcam do odwiedzenia Słowenii koleją!